Recenzja serialu Splinter Cell: Deathwatch – Sam Fisher wraca w wielkim stylu

Nienagrani.pl – recenzje filmów
9.8
Splinter Cell: Deathwatch - recenzja serialu

Na ten moment fani czekali od lat. Splinter Cell: Deathwatch, nowa animowana produkcja Netflixa oparta na kultowej serii gier Ubisoftu, to nie tylko próba przywrócenia do życia jednej z najważniejszych postaci w historii gier, ale też hołd dla całego gatunku szpiegowskich thrillerów.
Za scenariusz odpowiada Derek Kolstad, twórca „Johna Wicka”, co samo w sobie wystarczy, by zrozumieć, że nie jest to kolejny nijaki serial akcji. Tu każda scena jest przemyślana, brutalna, a zarazem pełna emocji.

Sam Fisher powraca – starszy, zmęczony, wycofany. Ale gdy świat znów potrzebuje jego umiejętności, nie może odmówić. I choć jest to historia o szpiegach, broni, intrygach i zdradach – Deathwatch to przede wszystkim opowieść o człowieku, który próbuje odnaleźć swoje miejsce w świecie, który dawno przestał być jego.

Polski akcent, który zaskoczył wszystkich

To właśnie pierwszy odcinek wywołał w Polsce prawdziwą burzę w sieci. W jednej ze scen Sam Fisher otwiera swój polski paszport. Na zdjęciu – jego charakterystyczna twarz, tym razem z nieco melancholijnym wyrazem.

W rubryce:
Imię i nazwisko: Miłosz Bolesław
Miejsce urodzenia: Warszawa, Polska

Tak, Sam Fisher w tym uniwersum jest Polakiem.

Splinter Cell: Deathwatch - Sam Fisher był z Polski

Co więcej, akcja początkowej części odcinka toczy się na Suwalszczyźnie, w klimatycznym, jesiennym krajobrazie pełnym mgły i ciszy. W tle słychać polską mowę, w telewizji pojawiają się newsy o „złotym pociągu” z Wałbrzycha, a przy drodze widać znajome znaki drogowe.

Ten zabieg to nie tylko ciekawostka – to pełnoprawny element świata przedstawionego. Fisher, znany przez dekady jako tajny agent amerykańskiej agencji Echelon, w tej wersji zostaje obdarzony europejską tożsamością, co czyni jego postać jeszcze bardziej uniwersalną i wielowymiarową.

W sieci momentalnie pojawiły się żarty – że Fisher to „typowy Polak, co się nie uśmiecha do zdjęcia”, że „Miłosz Bolesław to najlepszy pseudonim, jaki służby mogły wymyślić” albo że „Suwalszczyzna to idealne miejsce, by się ukryć przed światem”.
Ale za tą zabawą kryje się coś więcej – polski akcent w produkcji światowej klasy, który pokazuje, że Netflix potrafi mrugnąć okiem do międzynarodowej widowni.

Fabuła – klasyka gatunku, ale z nową głębią

Serial Splinter Cell: Deathwatch składa się z ośmiu odcinków i od początku wciąga jak najlepszy film akcji. Fisher, po latach spokoju, zostaje wciągnięty z powrotem do świata, który go złamał. Nowa agentka, Zinnia McKenna (Kirby Howell-Baptiste), podczas misji wpada w tarapaty. Jedyną osobą, która może jej pomóc, jest emerytowany Sam Fisher. Tak zaczyna się spirala zdarzeń, która prowadzi oboje do odkrycia globalnego spisku – zagrażającego nie tylko bezpieczeństwu świata, ale i ich własnym sumieniom.

Twórcy zręcznie balansują między dynamicznymi scenami akcji a chwilami refleksji. Fisher nie jest już superszpiegiem, który potrafi wszystko – jest zmęczony, spowolniony, ale dzięki doświadczeniu i instynktowi wciąż o krok przed przeciwnikiem.

Ta przemiana to klucz do sukcesu Deathwatcha. Serial nie próbuje na siłę zrobić z Fishera bohatera kina akcji – pokazuje go jako człowieka z krwi i kości, z przeszłością, która nie daje mu spokoju.

Styl, animacja i klimat – mrok, realizm i napięcie

Netflix postawił na animację 3D o filmowym charakterze. Kolory są stonowane, kadry ciemne, z mocnymi kontrastami i realistycznym światłem – niczym w filmach noir. Każda scena wygląda jak malowana cieniem. Akcja nie polega na fajerwerkach, tylko na precyzyjnym budowaniu napięcia. Dźwięk odgrywa tu ogromną rolę – cichy szelest, echo kroków, dźwięk przeładowywanej broni – wszystko brzmi surowo i naturalnie.

Splinter Cell: Deathwatch

Muzyka, autorstwa Tylera Batesa (kompozytora z „Johna Wicka”), dopełnia całości. To mroczne, elektroniczne tło, które pulsuje napięciem i idealnie oddaje zimny klimat świata szpiegów.

Sceny akcji są krótkie, ale intensywne – bez efektownych kopnięć czy spowolnień czasu. To walka o przetrwanie, a nie o widowisko. Fisher działa cicho, skutecznie, bez zbędnych słów. W każdej scenie widać, że dla niego zabijanie to już nie adrenalina – to ciężar, który nosi w sobie od lat.

Postacie – duet, który działa perfekcyjnie

Fisher i McKenna to dwa zupełnie różne światy. On – zimny profesjonalista, który już wszystko widział. Ona – młoda idealistka, wierząca, że świat można jeszcze naprawić. Ich relacja to nie typowy motyw „mistrz i uczennica”, ale raczej zderzenie doświadczenia z energią. Fisher często milczy, a McKenna mówi za dwoje – to kontrast, który świetnie napędza dialogi.

Schreiber w roli Fishera jest fenomenalny. Jego głos to mieszanka zmęczenia, spokoju i ukrytej furii. W każdym słowie czuć, że to człowiek, który dawno przestał wierzyć w ideały, ale wciąż robi to, co trzeba.
Howell-Baptiste jako McKenna wnosi świeżość i emocje – jej reakcje są prawdziwe, a gniew autentyczny. Dzięki niej serial unika monotonii i nabiera nowej dynamiki.

W tle pojawia się też dobrze znana fanom Anna „Grim” Grímsdóttir, kierująca zespołem z centrali. To ona utrzymuje kontakt między bohaterami, balansując między lojalnością wobec agencji a przyjaźnią z Fisherem.

Wątek emocjonalny i filozofia serii

Deathwatch to coś więcej niż historia o misji. To serial o ludziach, którzy poświęcili wszystko dla bezpieczeństwa innych i teraz próbują odnaleźć sens swojego życia. Fisher, jako Miłosz Bolesław, wydaje się rozumieć świat lepiej niż ktokolwiek – wie, że granica między dobrem a złem jest cienka jak włos.

Każda jego decyzja niesie ciężar moralny. Z kolei McKenna to uosobienie młodego pokolenia agentów – jeszcze wierzy, że świat da się naprawić, ale z każdym odcinkiem widzimy, jak idealizm w niej gaśnie.

To właśnie dlatego Deathwatch działa tak dobrze – nie próbuje być efektowny, ale emocjonalnie prawdziwy.

Finał – mocne zakończenie i zapowiedź dalszego ciągu

Ostatni odcinek przynosi kulminację wszystkich wątków. Akcja przenosi się między kontynentami, a tempo wzrasta do maksimum. Każdy z bohaterów staje przed ostatecznym wyborem. Choć zakończenie pozostawia pewne pytania (szczególnie jedna scena, w której Fisher „magicznie” pojawia się w odpowiednim miejscu), to jednak całość domyka się w sposób satysfakcjonujący i otwiera furtkę dla drugiego sezonu, który Netflix już zapowiedział.

Finałowy monolog Fishera, wypowiedziany cichym, zmęczonym głosem, to jedno z najlepszych zakończeń serialowych tego roku – gorzkie, ale autentyczne.

Nienagrani.pl – recenzje filmów
Splinter Cell: Deathwatch - recenzja serialu
9.8
Fabula i emocje 10
Aktorzy i postacie 10
Widowisko i technika 9
Klimat i fun z seansu 10
Udostępnij ten artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Komentarze w tekście
Zobacz wszystkie komentarze
0
Napisz komentarz do artykułux
Obserwuj nas na Facebooku