Super Mario Bros miał być wehikułem czasu, który przeniesie mnie do lat mojego beztroskiego dzieciństwa, kiedy to w skupieniu przemierzałam kolejne poziomy w poszukiwaniu księżniczki Peach. Zafascynowana kultową grą, spodziewałam się, że filmowy świat będzie równie pełen magii i radości, co ten z mojego Nintendo. Zdawałam sobie sprawę, że adaptacja może mieć swoje ograniczenia, ale wierzyłam, że reżyser i scenarzyści zdołają uchwycić to, co w grze było najistotniejsze – prostotę radosnej zabawy, charakterystyczną dla świata braci Mario i Luigi.
Kiedy jednak rozpoczął się seans, z miejsca poczułam, że twórcy poszli w zupełnie innym kierunku. Zamiast nostalgicznej podróży, dostałam nową interpretację, która była zaskakująca i nieco obca. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że próba przeniesienia 8-bitowych bohaterów do trójwymiarowego świata wypaczyła ich niepowtarzalny charakter. Zamiast przygody, która ożywiałaby moje wspomnienia, film zaproponował mi historię, gdzie znane postacie i motywy wydawały się być tylko cieniem ich pierwowzorów.
Widoczne było, że film usiłował zapełnić przestrzeń między klasyczną grą a oczekiwaniami nowoczesnego widza, jednak ta próba balansu niestety nie do końca się powiodła. Nie mogę powiedzieć, że nie było w nim momentów, które wywołały uśmiech czy poczucie nostalgi – były. Ale były one jak oaza w pustyni, rozdzielone obszarami, które nie oddawały ducha oryginału. To był film, który, mimo swoich wysiłków, nie zdołał w pełni zrealizować moich oczekiwań i przenieść mnie do świata, który kochałam jako dziecko.

Zadanie, przed jakim stanęli twórcy filmu Super Mario Bros, było nie lada wyzwaniem. Przywołując postać Maria na duży ekran, podejmowali się próby zmaterializowania wspomnień i emocji, które przez dekady budowane były w świadomości graczy na całym świecie. To postać, która dla wielu jest synonimem dzieciństwa, pierwszych gier wideo i nieskomplikowanej, choć pasjonującej rozrywki. Jestem częścią tej generacji, która dorastała z dźwiękiem monety i skoków Mario w tle. Przywiązanie do tej postaci i do całego uniwersum było i jest ogromne.
Mario to nie tylko postać z gry, to wręcz fenomen kulturowy, który przekroczył granice wirtualnego świata, stając się ikoną popkultury. Dlatego też, gdy usłyszałam o filmie, miałam mieszane uczucia. Czy możliwe jest przeniesienie tak charakterystycznej i kochanej postaci, jak Mario, do świata, w którym zasady rządzące się fizyką, emocjami i narracją są tak odmienne od tych w grze? Czy można przełożyć prostotę i bezpośredniość, które są sercem gier z serii Mario, na język filmowy, który domaga się głębi, rozwoju postaci i skomplikowanej fabuły?
Wysokie oczekiwania, jakie miałam, były wynikiem osobistych doświadczeń i sentymentu, ale również świadomością, że Mario to więcej niż postać. To symbol pokoleń, które łączy wspólna historia – historia odkrywania, nauki i przygody. Mario to także przełom technologiczny i ewolucja w projektowaniu gier. Twórcy filmu stali przed niełatwym zadaniem przekształcenia tej wielowymiarowej historii w coś, co będzie jednocześnie hołdem dla oryginału i nową opowieścią, która mówi własnym głosem. To ryzyko było ogromne, bo grając na nostalgii, łatwo przekroczyć granicę i stworzyć coś, co będzie jedynie cieniem oryginału. Wiedziałam, że każdy element – od charakterystycznego wąsa bohatera, przez jego niezłomność w dążeniu do celu, aż po złożone relacje z innymi postaciami – będzie musiał zostać przemyślany na nowo, aby oddać ducha Mario, który jest tak dobrze znany i tak bardzo ukochany.

Podczas oglądania filmu Super Mario Bros, miałam nieustanne wrażenie, że twórcy zmagają się z ciężarem dziedzictwa, jakie niesie za sobą tytuł. Z jednej strony, wizualne aspekty produkcji – żywe kolory, przerysowane krajobrazy, nawet kostiumy – sprawiały, że serce robiło się cieplejsze na myśl o godzinach spędzonych z gamepadem w dłoni. Chwile, gdy na ekranie pojawiały się jasne nawiązania do kultowych poziomów z gry, wywoływały uśmiech rozpoznania, były jak migawki z przeszłości, które choć na moment przywracały uczucie dziecięcego zachwytu.
Jednak obok tych momentów, film wprowadzał elementy, które wydawały się niezgrane z tą nostalgiczną symfonią. Nowe motywy fabularne, wątki poboczne, a nawet niektóre z postaci, wydawały się obce w uniwersum Mario. To, co w grze było proste i bezpośrednie, w filmie stało się skomplikowane, a czasem nawet przekombinowane. Zrozumiałe jest, że film potrzebuje rozwiniętej fabuły, jednak momentami miałam wrażenie, że próba dostosowania się do konwencji kinematografii zatarła to, co w Mario było najbardziej autentyczne – jego bezpretensjonalność i bezpośrednią radość z rozgrywki.
Być może dla niektórych widzów te zmiany są świeżym powiewem, dodającym postaciom głębi i tworzącym bardziej złożony świat, który może zainteresować nową publikę. Dla mnie jednak, jako fanki oryginału, film momentami zbytnio odbiegał od swojego źródła. Brakowało mi prostoty i niewinności, która była esencją oryginalnych gier. W tym wypadku, hołd dla cyfrowego pierwowzoru wydaje się być raczej kurtuazyjnym ukłonem w jego kierunku niż prawdziwym odwzorowaniem ducha, który uczynił Super Mario tak trwale obecnym w kulturze masowej.

Widząc, jak aktorzy wkładają serce w próbę ożywienia Mario, Luigi i reszty postaci, nie mogłam nie docenić ich zaangażowania. Wcielenie się w postacie z gier wideo, gdzie główną formą ekspresji są skoki i uderzenia, wymagało od nich znacznej kreatywności. Musieli nadać trójwymiarowy kształt bohaterom, którzy w oryginalnym świecie byli zaledwie pikselowymi awatarami.
W filmie aktorzy starali się dodać warstwy emocjonalne i motywacje, które pomogłyby zrozumieć, co napędza Mario i jego brata w ich ekranowej przygodzie. Momentami to się udawało – widziałam przebłyski charakterystycznej determinacji, humoru, a nawet braterstwa, które tak mocno rezonowały w grze. Jednakże nie wszystkie te próby były równie udane. Niektóre sceny wydawały się sztuczne, a emocje na siłę nadmuchane, co sprawiało, że postacie traciły swój urok.
Dla wielbicieli klasycznych gier, którzy zasiedli w kinowych fotelach z nadzieją na odwzorowanie towarzyszących im latami cyfrowych towarzyszy, te interpretacje mogły sprawiać wrażenie obcych. Film balansował na granicy między nowoczesną adaptacją a lojalnością wobec pierwowzoru, co mogło prowadzić do dezorientacji. Możliwe, że dążenie do zadowolenia zarówno fanów, jak i nowego pokolenia widzów, które nie ma emocjonalnego związku z oryginalną grą, było przyczyną tego, że niektóre aspekty wydawały się niezharmonizowane.

Oglądając, jak aktorzy wchodzą w interakcje ze światem Mario, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że balansują oni na cienkiej linie między hołdem a parodią, między autentycznością a przerysowaniem. Były momenty, kiedy naprawdę wierzyłam w ich postacie, i momenty, kiedy zdawało się, że sami aktorzy nie są pewni, jaką drogą podąża film. To nierówność w ich występach odzwierciedlała ogólną niepewność produkcji – czy powinna ona pozostać wierna swojemu źródłu, czy też odważnie kroczyć własną ścieżką.
Od pierwszych minut filmu Super Mario Bros wiedziałam, że zostanę zanurzona w kalejdoskopie barw i wzorów, których zadaniem było nie tylko odtworzyć, ale i przekroczyć wizualną estetykę oryginalnej gry. Scenografowie i graficy komputerowi rzucili na płótno wszystkie możliwe efekty, które technologia współczesnego kina ma do zaoferowania. Wybuchy, skoki, interakcje z przedmiotami – wszystko to miało za zadanie podkreślić ruch i żywiołowość, tak charakterystyczną dla świata Mario.
Jednakże, w pewnych momentach, wrażenie przesytu było nieuniknione. Zamiast wspomagać narrację, niektóre efekty specjalne dominowały scenę, przytłaczając subtelną sztukę opowiadania historii. Wielokrotnie zdarzało się, że zamiast skupić się na akcji, moja uwaga była rozpraszana przez zbyt gwałtowne przejścia i zbytnio sztucznie wyglądające tła. Chociaż rozumiem potrzebę podkreślenia fantastycznego charakteru świata Mario, to jednak tęskniłam za bardziej wyważonym podejściem, gdzie efekty specjalne nie przyćmiewają, lecz wspomagają fabułę i postacie.

Nostalgia, która miała być lekarstwem na wszelkie filmowe niedoskonałości, niestety nie zawsze była w stanie zrekompensować momenty, gdy wizualna przesada brała górę. Pragnęłam, aby film oddał ducha gry, nie tylko przez wierne odtworzenie jej wyglądu, ale i zachowanie pewnej prostoty, która była kluczem do serc graczy.
W zakończeniu, pomimo wizualnego przepychu, Super Mario Bros pozostawia widza z pytaniem o cenę spektaklu. Czy w pogoni za nowoczesnością i efektownością nie stracił się gdzieś ten prosty urok, który sprawiał, że gra była tak uwielbiana przez pokolenia? Nostalgia ma swoją siłę, ale nawet ona ma swoje granice, za którymi zaczyna się tęsknota za prostotą i autentycznością, której w tym wizualnym zgiełku, momentami, mi brakowało.